Kolejny raz od rana stanęłam z grymasem przed łazienkową wagą. Z udawaną obojętnością patrzyłam jak szala zatrzymuje się na liczbie 67,3 kilograma. I znów westchnienie pełne rozczarowania. Znów wcale nie schudłam.
Choć tak ciężko pracowałam nad sylwetką w tym tygodniu! Godzinne treningi cardio, dieta niskowęglowodanowa, zero cukru. A tu proszę, nie dość że nie zrzuciłam żadnego z tych dodatkowych, pandemijnych kilogramów, to jeszcze przybrałam 200 przeklętych gramów!
Ze złością kopnęłam stojącą obok wagi gumę do skakania. Tyle wysiłków fizycznych i wyrzeczeń żywieniowych na nic! Kompletnie nic! Który to już miesiąc odkąd walczę z nadprogramowymi kilogramami?
Kiedyś ważyłam 55 kilogramów i czułam się ze sobą świetnie. Teraz, gdy patrzę w lustro i widzę te 67 kilo, mam ochotę wyć z bezsilności. Przytyłam całe 12 kilo podczas pandemii, bo objadanie stresu stało się moim nałogiem. Nie pomagały sportowe rytuały, które od zawsze stosowałam. Bieganie, basen, joga – nic nie było w stanie powstrzymać tych rosnących centymetrów w talii i udach.
Jeszcze dwa lata temu mogłam założyć każdą rzecz z szafy i czułam się w niej komfortowo. Dziś połowa ubrań zwyczajnie na mnie nie pasuje! Te obcisłe sukienki podkreślały kiedyś moją szczupłą figurę, a teraz ledwo mogę je naciągnąć na biodra. Wyglądam w nich jak przebrana nastolatka, której strój jest stanowczo za mały.
Totalnie nie poznaję swojego ciała. Gdzie się podziała moja talia osy? I płaski brzuch? Kiedy to się stało, że nagle zaczęłam mieć cellulit i rozstępy na udach? Przecież zawsze dbałam o siebie i swoją figurę. I nawet po trzydziestce nadal pilnowałam diety, nie jadłam byle czego. Ćwiczyłam regularnie, choć miałam coraz mniej czasu.
Moje dawne koleżanki ze studiów, które zawsze miały skłonność do tycia, nagle chudną po kilkanaście kilo bez specjalnego wysiłku!
-Po prostu trochę uważam co jem i regularnie spaceruję z psem, nic ponadto – chwali się Zosia, która w tym roku zrzuciła cały nadprogramowy ciążowy balast.
A ja? A ja mam ochotę wyć z rozpaczy! Co się dzieje z moim organizmem? Gdzie podział się mój szybki metabolizm, który pozwalał mi zjadać pączki i hamburgery bez przybierania na wadze? Czemu nagle przestał tak sprawnie przetwarzać jedzenie jak dawniej? W końcu nie mam jeszcze czterdziestki! Skończyłam ledwie trzydzieści lat, do cholery!
Moja mama tylko macha ręką bagatelizująco, gdy zwierzam jej się ze swojego żalu po straconej figurze.
-Córciu, po trzydziestce organizm zwalnia, to normalne. U mnie też tak było. Pogódź się z tym i tyle, zamiast tracić zdrowie na diety.
Łatwo jej mówić! Ona nigdy specjalnie o siebie nie dbała, nawet za młodu. Tylko czy ja muszę tak samo odpuścić i pogodzić się z rosnącymi kilogramami oraz cellulitem?
Moja przyjaciółka Kamila też nie jest zbyt pocieszająca.
-Co się dziwisz? W naszym wieku to już tak jest, metabolizm się starzeje. Ja też przytyłam kilka kilo i nic nie pomaga. Trzeba brać dodatkowe suplementy wspomagające, żeby choć trochę zrzucić.
Słucham jej rad i wydaję krocie na wszelkie pigułki wspomagające odchudzanie. A efekt jest mizerny. Z ledwością udaje mi się zrzucić te 200 gramów, które ostatnio przybrałam. Reszta tkwi uparcie na swoim miejscu.
Zastanawiam się czy to nie jakaś choroba? Niedoczynność tarczycy albo insulinooporność? A może po prostu taki już mój organizm i muszę pogodzić się z tym, że nigdy już nie wrócę do 55 kilo? Ta myśl napawa mnie autentycznym przerażeniem. Przecież zawsze dbałam o siebie! Tyle lat kontroli i wyrzeczeń, by zmarnowały się przez jakieś dwanaście miesięcy objadania stresu?
Nie, nie mogę tak łatwo się poddać! Postanawiam wykonać pełne badania krwi, sprawdzić poziom hormonów i stan tarczycy. Muszę mieć pewność, czy aby na pewno wszystko ok z moim zdrowiem. Bo jeśli okaże się, że tak… Cóż, wtedy może faktycznie pozostanie mi jedynie pogodzenie się z nową sylwetką. I szafka pełna większych rozmiarów ubrań, na które nawet patrzeć nie chcę…
Dwa tygodnie później trzymam w drżących rękach wyniki badań. Wszystko idealnie. Żadnych zaburzeń hormonalnych, tarczyca w normie, morfologia krwi wzorowa. Technicznie nic mi nie dolega.
Opuściłam bezradnie ramiona, czując piekące łzy rozczarowania i bezsilności pod powiekami. Więc jednak to oznacza, że po prostu taki już jest mój organizm. Po trzydziestce zaczął się jego nieubłagany proces starzenia. Mój metabolizm już nigdy nie będzie pracował z taką samą wydajnością, co dekadę temu. Bez względu na wysiłki, treningi i diety schudnięcie okaże się tytanicznym wyzwaniem. A utrzymanie obecnej wagi – walką z wiatrakami.
Zaakceptowanie tego faktu zajęło mi kolejny miesiąc, pełen gorzkich łez i falujących nastrojów. Moje ciało tak bardzo się zmieniło w ciągu zaledwie dwóch lat. Pogodzenie się z dodatkowymi kilogramami, cellulitem i rozstępami było niczym żałoba po utracie dawnej siebie.
Jedyne pocieszenie stanowiły słowa koleżanek, które przechodziły przeze mnie wcześniej. Okazało się, że niemal każda z nich przybrała na wadze po trzydziestce. Choć starały się kontrolować dietę i ruszać się regularnie, ich organizmy po prostu zwolniły. Tak po prostu działa starzenie się.
Postanowiłam więc w końcu odpuścić. Jeśli już muszę ważyć 67 kilo, to przynajmniej niech to będzie 67 kilo dobrze rozłożonych! Zaczęłam więc ćwiczyć z trenerem personalnym, żeby wzmocnić mięśnie i spalić tyle tkanki tłuszczowej, ile się da.
Dieta też uległa modyfikacji – zamiast restrykcyjnego odchudzania, postawiłam na zdrowsze odżywianie. Dużo warzyw, owoców, chude białko. Slow food i zero wyrzeczeń. Jeśli od czasu do czasu zachciewa mi się czekolady po ciężkim treningu, to sobie na nią pozwalam. Najważniejsze to robić to z umiarem i nie obżerać się ze stresu czy złych emocji.
Okazało się też, że moje ciało wcale nie jest takie grube i obce, jak mi się wydawało. Wręcz przeciwnie, nowa sylwetka ma w sobie urok dojrzałości i kobiecości. Nie jestem może już chudą nastolatką, ale przecież też nie jestem starą babą z wiszącą skórą.
Nowa garderoba początkowo mnie przerażała. Jednak ubrania i stylizacje podkreślające kobiece kształty bardzo poprawiają mi samopoczucie. Czuję się w nich atrakcyjna i zadbana, nawet ważąc nieco więcej. Nie jest idealnie. Czasem mam gorsze dni, gdy waga pokazuje 68 kilo i chcę się załamać. Albo przymierzę sukienkę, która rok czy dwa lata temu pięknie leżała, a teraz uciska brzuch. Wtedy podłamują mi się kolana.
Ale z czasem nauczyłam się akceptować takie momenty słabości. One też przemijają. A zamiast załamywania rąk, po prostu idę potrenować. Bo ciało to mój największy sojusznik, a nie wróg czy powód do wstydu. Kocham je i szanuję niezależnie od wskazań wagi. Bo liczy się przede wszystkim zdrowie, a nie wygląd.
Nadesłane przez Anetę z Wąbrzeźna
Zobacz także: