Kiedy mówisz, że twój mąż pije cztery piwa dziennie, ludzie reagują różnie. Jedni kręcą głową z dezaprobatą, inni wzruszają ramionami, twierdząc, że to przecież nic takiego. A ja? Ja po prostu żyję z tym każdego dnia i próbuję znaleźć złoty środek między zrozumieniem a troską o nasze wspólne życie.
Zacznijmy od tego, że mój mąż, Marcin, jest fantastycznym facetem. Inteligentny, zabawny, zawsze gotowy pomóc. Kiedy się poznaliśmy, jego poczucie humoru i łatwość nawiązywania kontaktów sprawiły, że od razu wpadłam na niego jak motyl na lampę. Były wspólne wycieczki, nieskończone rozmowy do rana, śmiech, który rozbrzmiewał w całym mieszkaniu. Piwo? Owszem, było. Ale wtedy wydawało się, że to tylko dodatek do naszej radości.
Czas mijał, a my wplątywaliśmy się w codzienność. Praca, dom, weekendowe wyjścia z przyjaciółmi. I wtedy zaczęłam zauważać, że Marcin coraz częściej sięga po piwo. Najpierw jedno, potem dwa, aż w końcu ustalił sobie jakby normę – cztery piwa dziennie. „To tylko piwo” – mówił, kiedy próbowałam delikatnie poruszyć temat. „Nie jestem przecież pijakiem”.
Nie, nie jest. Pracuje, zajmuje się domem, nigdy nie zaniedbuje swoich obowiązków. Ale te cztery piwa stały się nieodłącznym elementem naszego życia. Jak telewizor włączony na wieczorny film czy kubek kawy rano. Tylko że kawa nikomu nie szkodzi, prawda?
Zaczęłam szukać wsparcia w internecie, wpisując w wyszukiwarkę „mąż pije codziennie”. Otworzył się przede mną świat forum, grup wsparcia i artykułów, z których każdy miał inną radę. „Porozmawiaj z nim”, „Zaproponuj, żebyście razem poszli na terapię”, „Może to problem zdrowotny?”. Próbowałam wszystkiego. Rozmowy kończyły się przekonaniem Marcina, że przesadzam. Terapia? „Nie potrzebuję terapeuty, żeby przestać pić piwo”.
Pewnego dnia, kiedy Marcin jak zwykle otworzył swoje wieczorne piwo, usiadłam obok niego i zaczęłam opowiadać o tym, jak czuję się z tym wszystkim. Że tęsknię za czasami, kiedy piwo nie było trzecim uczestnikiem naszych wieczorów. Że boję się o jego zdrowie, o naszą przyszłość. Że chciałabym, abyśmy razem znaleźli sposób, by ograniczyć to picie.
Marcin słuchał. Naprawdę słuchał. I choć nie obiecał natychmiastowej zmiany, zobaczyłam w jego oczach chęć zrozumienia. Zaczęliśmy od małych kroków. Dwa piwa zamiast czterech. Potem dni bez alkoholu. Nie było łatwo, ale każdy dzień bez piwa był dla nas obu małym zwycięstwem.
Odkryliśmy też nowe sposoby spędzania czasu razem. Wieczorne spacery, gry planszowe, gotowanie. Okazało się, że świat nie kończy się na kanapie z piwem w ręku. A nasza relacja? Stała się głębsza, bardziej świadoma.
Nie powiem, że problem całkowicie zniknął. Są dni, kiedy Marcin wraca do swoich czterech piw. Ale teraz już wie, że może na mnie liczyć. Że razem możemy stawić czoła każdej trudności.
Historia z piwem nauczyła mnie, że w związku nie chodzi o to, by zmieniać drugą osobę. Chodzi o to, by wspierać się nawzajem w dążeniu do lepszego jutra. O tym, że miłość to nie tylko wspólne śmiechy i radości, ale też trudne rozmowy i wspólne pokonywanie problemów.
I choć czasem tęsknię za tą beztroską dziewczyną, która zakochała się w Marcinie bez pamięci, wiem, że teraz kocham go jeszcze mocniej. Bo prawdziwa miłość to nie tylko piękne słowa i romantyczne gesty. To codzienna praca nad sobą i nad relacją, którą budujemy razem. I choć droga bywa wyboista, warto jechać dalej. Razem.
Ania z Bydgoszczy
Zobacz także: